To może być miecz obusieczny, że potworny sukces wcielenia Hollywoodu (szczególnie film Jamesa Whale’a z 1931 roku z udziałem Borisa Karloffa jako stworzenia) w pewnym sensie zapewnił trwałość historii, ale nieco zaciemnił wersję Shelley. „Frankenstein [film] stworzył wyznacznik filmowego obrazu szalonego naukowca, i w rezultacie zapoczątkował tysiące imitacji” pisze Frayling. „Połączył udomowioną formę ekspresjonizmu, przesadzone aktorstwo, lekceważącą adaptację uznanej klasyki, europejskich aktorów oraz wizjonerów – i amerykańską tradycję karnawałową – aby stworzyć amerykański gatunek. Zaczęło się wydawać, że Hollywood faktycznie wynalazł Frankensteina.” I tak narodziła się legenda filmowa.
I tak jak Hollywood wybrał z Mary Shelley, aby umocnić swoją wersję jej historii, ona z kolei zaczerpnęła z historycznych i biblijnych opowieści, aby stworzyć swoją własną przesłanie i mitologię. Podtytuł powieści, „Nowoczesny Prometeusz”, przywołuje postać starogreckiego i łacińskiego mitu, która w różny sposób kradnie ogień od bogów i daje go ludziom, oraz przedstawia niebezpieczeństwa przekroczenia granic. Inne wielkie aluzje powieści to Bóg i Adam, a cytat z Raju Utraconego pojawia się w epigrafie książki: „czy ja cię, Stwórco, zgłosiłem z gliny do uformowania mnie człowiekiem?”. To zapewne ludzkość stworzenia – i jego tragedia – która w jego filmowych przemianach w bezgłowym, ale przerażającym potworze, często została zapomniana.
Empatia i ludzkość, która często ginęła w sercu powieści Shelley, została przywrócona w najnowszej adaptacji.
Shelley dała stworzeniu głos i edukację literacką, aby wyrazić swoje myśli i pragnienia (jeden z trzech narratorów w książce). Podobnie jak Kaliban z Burzy, któremu Shakespeare daje poetyckie i przejmujące przemówienie, lament stworzenia jest przerażający: „pamiętaj, że jestem twoim stworzeniem; powinienem być twoim Adamem, ale jestem raczej upadłym aniołem, którego wypędzasz z radości za niczyje niedziałanie. Widzę wszędzie szczęście, z którego tylko ja jestem bezpowrotnie wyłączony. Byłem życzliwy i dobry; nieszczęście uczyniło ze mnie potwora. Spraw, abym był szczęśliwy, a znów będę cnótą.”
Jeśli stworzenie jest postrzegane jako zdeformowany człowiek, a nie potwór, to jego tragedia się pogłębia. Najpierw zostaje odrzucony przez swojego stwórcę, o czym Christopher Frayling nazwał „tego postpartalnego momentu”, i często jest tożsamiany z porzuceniem przez rodziców. Biorąc pod uwagę, że Mary Shelley straciła swoją matkę Mary Wollstonecraft przy porodzie, właśnie pochowała swoją własną córeczkę i opiekowała się ciężarną przybraną siostrą podczas pisania książki – której ukończenie zajęło dokładnie dziewięć miesięcy – narodzenie (i śmierć) jest adekwatne. Nowo narodzone stworzenie jest jeszcze bardziej zdetronizowane, gdy społeczeństwo od niego odwraca wzrok; jest uczyniony dobrym, ale to odrzucenie prowadzi do jego mściwej zemsty. To silna alegoria odpowiedzialności za dzieci, outsiderów czy tych, którzy nie wpisują się w konwencjonalne ideały piękna. „Sposób, w jaki czasem identyfikujemy się z Frankensteina – ponieważ wszyscy podejmowaliśmy ryzyko, wszyscy mieliśmy chwile pychy – i trochę z istotą, obie to aspekty nas samych – wszystkich nas” mówi Fiona Sampson. „Obie postacie przemawiają do nas o byciu człowiekiem. I to jest niesamowicie potężne.